W niebo uniósł się przeraźliwy krzyk. Rozdzierający baryton
zdawał się pokruszyć firmament nieba i to, co była znacznie bliżej głowy
mężczyzny – betonowy sufit, grożący w tamtej chwili zawaleniem.
— Mario przenajświętsza pani! — wykrzyknął raz jeszcze, gdy
przerażające osiem odnóży przetoczyło się po podłodze.
Blondyna przebiegł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa,
napawając go tym większym strachem. Nie miał bladego pojęcia co począć z
persona nongrata. Nie chciał zabijać stawonoga, w końcu, było to żywe stworzenie,
nawet jeśli Nathaniel przypisywał mu piekielne pochodzenie. Jedno natomiast
było pewne: że na ręce też go nie weźmie. Nie znosił wielu rzeczy na tym
świecie, ale pająki były z nich wszystkich najgorsze.
Zamarłszy w bezruchu, z odległości stu osiemdziesięciu
czterech centymetrów wzwyż, był w stanie dojrzeć i uparcie z przerażeniem
wpatrywać się we wszystkie ośmioro oczu. Znów przeszły go ciarki. Po chwili
jednak pierwsza fala strachu minęła. Przez chwilę nawet myślał, że bóg
wysłuchał jego modłów i odsunął od niego strach przed jednak wciąż bożym
stworzeniem. W końcu jak mógł bać się czegoś, co wyszło spod świętej i
nieskończenie dobrej ręki. Wszystko jednak wróciło, gdy z prędkością światła
tegenaria przebiegła kilka kroków w jego stronę, niemal wchodząc mu na stopę.
Na ten widok ksiądz niemal dostał palpitacji serca. Choć sam był przekonany, że
właśnie dostał zawału. Lekarz by oszalał, widząc jego EKG.
Blondyn odskoczył jak oparzony od zamachowca, wydobywając z
siebie kolejny potępieńczy krzyk.
— Święty Janie, daj mi odwagę — zaskamlał.
Jan Brebeuf był najczęściej wzywanym męczennikiem przez
blondyna. Patron odwagi, której tak mu brakowało w starciu z pająkami.
Już zbierał się do podjęcia pacyfistycznego kontrataku, a w
zasadzie rozpocząć próbę jego obmyślenia. Nim jednak zdążył złapać się
jakiejkolwiek myśli, rozległo się pukanie do drzwi. Obchodząc stawonoga
możliwie największym łukiem, bo oczywiście musiał stanąć pośrodku wejścia w
korytarz, Nathaniel dopadł klamkę.
Za drzwiami stała jego sąsiadka z naprzeciwka. Kamienica
była mała i stara, nie zdziwiłby się, gdyby jego lament poniósł się po
wszystkich mieszkaniach. Wręcz poczuł wypieki na twarzy, gdy zobaczył
sfrasowaną minę starszej kobiety.
— Niech będzie pochwalony — podjęła, widząc młodego księdza.
Była to jedna z nielicznych wierzących osób, jakich miał zaszczyt poznać po
przeniesieniu. — Wszystko u ojca w porządku, słyszałam krzyki?
Nie był w stanie oddać słowami, jak dalece czuł się
skrępowany, gdy sześćdziesięciu trzyletnia kobieta, zwracała się do niego w ten
sposób. W końcu wystarczyłoby po prostu „księże”… albo „klecho”.
— N-nie — odparł, nieco skołowany całym zajściem. — Po
prostu… A! — urwał, gdy czarna plamka mignęła mu między nogami.
Postąpił dwa nerwowe, nieskoordynowane kroki w tym, zamachnąwszy
się rękami. Dziękował św. Ricie, że uchroniła go przed beznadziejną sytuacją.
Gdyby trzymał dłoń na drzwiach, z pewnością by je pchnął, a wówczas staruszka
niechybnie dostałaby nimi w czoło. Kuria, by go przecież zabiła, gdyby się
dowiedziała, że uderzył pobożną kobiecinę drzwiami i to jeszcze z jakiego
powodu… Nim zdążył wrócić na ziemię, jego uwagę zwróci nieprzyjemny trzask,
jakby kilka pękających kosteczek. Z przerażeniem spojrzał na stopę sąsiadki
odzianej w laćka, spod którego wyjrzało truchło tegenarii.
— Dorosły mężczyzna, a boi się pająków — pokręciła głową,
zawracając do swojego mieszkania. Jedynym, na co się zdobył blondyn i tym, co w
ogóle był w stanie zrobić w tej sytuacji, był krótki, nerwowy śmiech. — Co to
się wyczynia z tą młodzieżą — machnęła bezradnie dłonią.
Duchowny odprowadził swoją nieustraszoną „owieczkę”,
pozostając sam na sam ze zwłokami. Tym razem całkiem świadomi pchnął drzwi,
które zatrzasnęły się z niemym uderzeniem. Nie spuszczając bursztynowych oczu z
wygiętego śmiercią pająka, wziął głęboki wdech, pocierając kark.
— Nie musiała go pani zabijać — wypluł wreszcie półgłosem, a
jednak gdzieś w środku cieszył się, że to zrobiła. — No nie wezmę go —
zajęczał, nie było opcji, żeby go teraz wyrzucił.
Chociaż strach minął, to skrajne obrzydzenie zostało.
Wiedział, że na tym świecie na pewno zwierze nie zmartwychwstanie, żeby dokonać
pomsty i to z pewnością nie na sąsiadce, a właśnie na nim. Wiedział, a jednak i
tak miał obiekcje, żeby pozbierać go z podłogi, choćby przez chusteczkę. Zawsze
coś zostawało, zawsze urywała się jakaś włochata noga i zostawała na podłodze,
zawsze też jeszcze coś musiało drgnąć, w pośmiertnych spazmach stresując go
jeszcze bardziej i wytrącając z ręki najczęściej szufelkę, na której leżał
martwy pająk, efektem czego jego szczątki leżały rozsypane po całym
pomieszczeniu.
— Nie oceniaj mnie — mruknął, czując na sobie baczne
spojrzenie chomika.
Musiał się śpieszyć, był już spóźniony na spotkanie
duchownych. I tak przewodniczący był już na niego zły, można powiedzieć, że
Nathaniel do pewnego stopnia nie dorósł do swoich lat, chyba że jego zachowanie
można było jakoś przypisać niezorganizowaniu i pewnego rodzaju
ekscentryczności.
Po mieszkaniu jakkolwiek nie powinien, ale chodził raczej
luźno ubrany. Większość zajęć, jakie miał z tytułu księdza i tak odrabiał,
siedząc na łóżku lub przy niewielkim stoliku. To i tak było niewygodne, a
dodając do tego względnie elegancki strój i sutannę, wprost nie do wytrzymania.
Postanowił w końcu, odczekać jeszcze chwilę nim zmusi się do
odprawienia muszlowego pogrzebu, spłukując pająka w toalecie, alby upewnić się,
że aby na pewno tym razem nic nie drgnie. Miast tego postanowił się prędko
ubrać. Wyjąc z szafy, wiszącą ma wieszaku, sutannę, niebieską koszulę i czarne
jeansowe spodnie. Ubrawszy to wszystko, wsunął na stopy czarne skarpetki,
naturalnie z dziurą na pięcie i założył błyszczące oxfordy. Przejrzał się w
raczej dłuższym niż szerszym lustrze wiszącym na prostopadłej ścianie tuż obok
szafy. Taksując własne odbicie, stwierdził, że wygląda dość dobrze, lubił
dobrze się prezentować w „pracy”. Przeczesał jeszcze palcami półdługie, uroczo
rozczochrane włosy i ponownie spojrzał w stronę leżących pod drzwiami zwłok.
Przechodząc do mini kuchni, podniósł leżącą pod stołem obok
kosza szufelkę i zmiotkę. Każdy krok w stronę pająka zdawał się jego osobistą
drogą krzyżową. Ku własnej radości udało mu się dojść na Golgotę. Z odrazą
wymalowaną na twarzy, wciągnął stawonoga na plastik trzymany na sztywno
wyprostowanych ramionach, by utrzymać możliwie największy dystans. Mimo
szczerej niechęci nie potrafił nie patrzeć na niego. Tak pilnując, w pełnej
gotowości do porzucenia szufli ruszył do łazienki ze wstrzymanym oddechem.
Wypuścił pozbawione tlenu powietrze, dopiero gdy ciało ośmionogiego paskudztwo
bezpiecznie wylądowało w toalecie. Wcisnął spłuczkę. Odetchnąwszy z ulgą,
obserwował, jak przeźroczysty wir porywa pająka w odmęty.
Nathaniel porwał ze stolika niewielki dzienniczek i
długopis, który „dostał” w kurii. Schował je do kieszeni sutanny. Do drugiej
wrzucił klucze i portfel. Wychodząc, znów się wzdrygnął, wydobył z siebie
jedynie przeciągły, pełen żalu i rozpaczy jęk. W kącie rozciągnięty na nitce
siedział nasosznik. Stając na klatce, zamknął za sobą drzwi. Już naprawdę nie
mógł się doczekać, aż w końcu przeniesie się do innego mieszkania. W
biskupstwie powiedziano mu, że niedługo dostanie lepsze, większe i jak miał
nadzieję, pozbawione pająków. Miał też nieodparte wrażenie, że do tego trafił
za karę. Nawet jeśli miał ogromną ochotę, to nie ważył się poskarżyć.
Postanowił przecierpieć w milczeniu.
Dotarcie na miejsce nie zajęło mu dużo czasy, bo już
zaledwie po piętnastu minutach szybkiego marszu i ostatnich pięciu biegu,
znalazł się przed białym budynkiem. Nie zwalniając kroku, w trzech susach
przesadził kamienne schody. Przystanął dopiero przed drzwiami, spoglądając na
zegarek, był już mocno spóźniony. Lepiej byłoby dla niego, gdyby nikt go teraz
nie zobaczyła. Musiał się jakoś przekraść i usiąść z tyłu, wtedy ostatecznie
mógłby nagiąć nieco prawdę.
W całym tym zawirowaniu wśród pająków i pośpiechu zapomniał
zabrać z sobą łańcuszek ze złotym krzyżem, jaki dostał na znak wstąpienia w
szeregi egzorcystów. Był to ich nieoficjalny, acz ostatnio obowiązkowy symbol,
a on go zapomniał. Ostatnimi czasy w ogóle nie mógł się odnaleźć, jego myśli
ciągle gdzieś uciekały, był jakby nieobecny, skupiając się jedynie na modlitwie
i rozpamiętywaniu swojej ostatniej kary wydanej przez zwierzchników. Ta druga
mocno nim zachwiała, miał jednak nadzieję wziąć się w garść i wrócić do czynnej
służby Kościołowi i ludziom.
Nacisnął klamkę, drzwi do holu stanęły przed nim otworem.
Wszedł dość niepewnie, pierwszy raz był w tej okolicy i budynku. Jednak
niespodziewanie szybko udało mu się znaleźć odpowiednią salę. Wślizgnął się do
niej równie ostrożnie, bacząc, by nie zwrócić niczyjej uwagi. Jedynie, jak
uznał, odpowiednie miejsce znajdowało się obok drobnej zakonnicy skutecznie
ukrytej za filarem. Wydawała się pogrążona w modlitwie. Nie chcąc jej
przeszkadzać, najzwyczajniej w świecie usiadł obok niej z ustami naznaczonymi
milczeniem. Dopiero przykuty nagłym ruchem kobiety, Nathaniel dostrzegł blady
błysk ekranu komórki. Kąciki jego ust drgnęły, widocznie nie tylko on miał
nadzieję odbębnić to spotkanie. Wtedy też ich spojrzenia skrzyżowały się na
moment. Łypnęła na niego jednym okiem o niezwykłej barwie. Było ciemnoszare,
ale mógłby przysiąc, że ktoś wpuścił w nie kropelkę atramentu. Czarny welon
opadał jej na policzek, nie dając dojrzeć niczego więcej, prócz kilku
złocistych kosmyków wypadających spod niego. Mimo tak skromnego zaprezentowania
nie trudno było zgadnąć, że kobieta był jeszcze bardzo młoda, w zasadzie bez
skrępowania, mógłby ją jeszcze nazwać dziewczyną. Stwierdził to wszystko, nie
wiedząc, czy za sprawą doświadczonego męskiego oka, czy młodzieńczej iskierki
tlącej się ciemnej, acz nad wyraz żywej tęczówce. Chociaż ogólnie rzecz biorąc,
nie miał prawa oceniać, sam przecież również wyglądał na młodszego, niż był w
rzeczywistości.
— Spokojnie, jeszcze się nie zaczęło — podjęła uspokajająco,
rozpierając się wygodnie na oparciu.
I tym razem blondyn mógłby zaprzysiąc, że doszukał się w jej
tonie odrobinę bezwzględnej obojętności.
Zdążył odpowiedzieć jej jedynie drobnym uśmiechem. Nim
choćby zdążył otworzyć usta, do pomieszczenia wszedł starszy ksiądz. Na oko był
w podobnym wieku, co sąsiadka Bonuma. Blondyn jednak nie zauważył wchodzącego,
nadal mając jeszcze wzrok zawieszony na zakonnicy. W ten poczuł i usłyszał
głośne plaśnięcie. Odwróciwszy obolałą głowę, spostrzegł, że to właśnie starzec
uszkodził mu potylicę.
— Szczęść boże, księże biskupie — pozdrowił, łapiąc się za
głowę.
Łysiejący biskup zmierzył mężczyznę surowym spojrzeniem,
spod okularów w ciemnej oprawie. Był widocznie niezadowolony z tego, co
zobaczył, Nathaniel nawet wiedział dlaczego, a powody były dwa.
— Nie było księdza na ostatnim spotkaniu — podjął srogim
tonem przełożony.
Każde królestwo było podzielone na regiony, w których
wyznaczone były miejsca spotkań. W zasadzie w każdym większym mieście takie
było. Wszyscy duchowni mieli spotykać się w wyznaczonych dla swojego regiony
lokalu. Wcześniej blondyn przypisany był do zupełnie innego, mogło wydawać się
dziwne, że staruszek o tym wiedział. Nic bardziej mylnego. Informacje świetnie
przepływały pomiędzy biskupami przewodniczącymi, a ci skrupulatnie sprawdzali swoje
listy obecności.
— Byłem chory — odparł spokojnie.
— Nie kłam — odparł ostro, był bardzo nerwowy. — Księdzu nie
wypada.
— Ale to prawda.
Wielu mogłoby pomyśleć, że faktycznie Bonum kłamał, inni, że
wahał się na pograniczu, a jeszcze inni, że mówił całkowitą prawdę. Nathaniel
nie uczestnicy w poprzednim spotkaniu duchownych, bo jak większość mężczyzn,
walczył w swoim małym mieszkaniu o życie podczas przeziębienia. Podczas którego
trwania, kilkukrotnie zastanawiał się, czy aby nie zadzwonić po karetkę.
Biskup westchnął ciężko, nie spuszczając z niego wzroku.
— Masz szczęście, że masz naprawdę świetne wyniki —
zirytowany poprawił różowy pas na biodrach. — W przeciwnym razie zostałbyś
wydalony, a nie tylko zawieszony — burknął. Zapomniał dodać, że w najlepszym
wypadku, zostałby odesłany do wojska, ale Nathaniel ani myślał go poprawiać. —
Przesiadaj się — nakazał, wyganiając go z ławki ruchem dłoni.
— Tak wasza świątobliwość — odparł pokornie, wstając z
miejsca.
Jego twarz, choć pokornie zgięta, w dalszym ciągu
pozostawała dumna, co jedynie jeszcze bardziej zbiesiło starego księdza.
Bonum usiadł w osobnym miejscu, pozostając jednak dalej z
tyłu. Ani myślał podchodzić dalej, był nieco urażony arogancją i
protekcjonalnością przełożonego biskupa, znacznie wolał swojego poprzedniego
zwierzchnika. Doskonale wiedział, że już pewnie wszyscy wszystko wiedzieli o
jego wcześniejszych wybrykach i znali jego słabości, ale bardzo usilnie starał
się je przezwyciężyć i poprawić. Codziennie żarliwie modlił się w tej intencji,
a co tydzień uczęszczał do spowiedzi. Teraz był już pewny, że musiał znaleźć
sobie innego spowiednika, bo wyznawanie grzechów biskupowi, byłoby czystą
udręką, jakby spowiedź sama w sobie już nią nie była.
Siedząc całkiem w ciszy, kompletnie nie zwracał uwagi na to,
co dzieje się dookoła, nie musiał. Łysiejący staruszek już go widział, z resztą
blondyn już nie siedział schowany za filarem, był ba widoku dla wszystkich
chcących o nim poplotkować. Nie skupiał się nawet podczas sprawdzania listy
obecności, biskup i tak darował sobie wyczytanie jego nazwiska. Wydobywszy z
kieszeni spodni skromny drewniany różaniec, siedział, pokornie zmawiając
zdrowaśkę za zdrowaśką. Nie obchodził go temat zebrania, chciał po prostu jakoś
wysiedzieć i wrócić do siebie, a później swoich zajęć, tych, do których
przygotowywał się całe życie. Niedługo w końcu powinien mieć cofnięty zakaz i
wrócić do walki z demonami opętującymi ludzi. Zresztą był wręcz przekonany, że
te przekupczyki, które uważają się za osoby pobożne, mówić będą jedynie o
pieniądzach. Gdzie w tym wszystkich był bóg?
Szybko skarcił się za te myśli, przemawiała przez niego
pycha. Nie podobała mu się instytucja kościoła, zbyt wiele było w niej
przepychu i pieniądza. Wtedy też przypomniała mu się książka, którą kiedyś przeczytał.
„Imię róży”, w której tak pięknie przedstawiony dysputę benedyktynów z
biskupami o ubóstwie Jezusa. W tym sporze Nathaniel zdecydowanie był z
mnichami, całym sercem uważał, że kościół powinien być biedny, a całe dochody
przeznaczać dla potrzebujących, zostawiając sobie jedynie tyle, by starczyło na
przeżycie i nic poza tym.
Zdążył wymodlić dwa różańce i zmówić litanię do wszystkich
świętych, niż to dłużące się w nieskończoność spotkanie dobiegło wreszcie
końca. Opuścił salę, a w następstwie tego budynek w dokładnie taki sam sposób,
jak do nich wszedł — pośpiesznie i niepostrzeżenie. Korzystając z naprawdę
udanej pogody, poszedł na spacer.
Agatha?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz