niedziela, 24 maja 2020

Lorelei DO Jakurai'a

<Poprzednie opowiadanie>
Osłupiałem, na moment zapominając kompletnie o świecie wokół mnie. To było dosyć... Nie spodziewałem się tego pytania. Raczej postrzegałem się je jako ewenement w jego życiu. Odstępstwo od normy i dość... Problematyczny byt. Naprawdę nie byłem pewien co odpowiedzieć. Z jednej strony podobało mi się tutaj. Wszystko było nowe ciekawe i w sumie nawet nie przeszkadzało mi to, że było tu tak sucho, a wody było tyle, co kot napłakał. Koty chyba nie płaczą więc... Idealne porównanie. Z drugiej strony chyba bym tęsknił do głębin oceanu czy tam morza... Nawet basen tego nie zastąpi lub realistyczne akwarium. Tam nie uderzałem co chwilę o szybę... No dobra tutaj też było całkiem dużo miejsca i nie wpadłeś w szyby, chyba że to okno. Nadal brakowało mi wody, ale mają tutaj całkiem dobre alternatywy.
A tutaj się więcej działo niż w mych ukochanych głębinach. Doprawdy ten świat był nowy i interesujący, ale czy mógłbym stać się jego częścią? To będzie ciężkie, lecz może się opłacić. A do tego nie mogłem zabrać pudełek! Ostatnio odkryłem, że karton i woda się nie lubią. Co kosztowało mnie jeden cały karton. Wziąłem głęboki oddech. Wszystkie za i przeciw zostały przeanalizowane. Chyba już mogłem się z czystym sumieniem zdecydować. Odwróciłem się do Jakurai'a z uśmiechem.
- No dobrze, zostanę. Gdyż, azaliż, ponieważ... Tak znalazłem te ładne słowa w książce... Wracając, ponieważ chcę lepiej poznać to miejsce i dać mu, tak zwaną drugą szansę. - radośnie pokiwałem głową, chcąc poprzeć tym jeszcze swoje słowa. To chyba musiał być zadowolony z tego. Jednak jakoś tak nie wyglądał, wpatrując się w coś za mną... Zerknąłem na to, w co tak intensywnie się wpatrywał.
- O matko, co to jest?! - o mały włos nie upuściłem patelni, na której teraz znajdował się byt dla mnie bliżej nieokreślony. Pomarańczowy, wydzielał ciepło i był dość ruchliwy. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, sięgnąłem w stronę tej „istoty” z głupim uśmiechem na twarzy. Nie miałem pewności, czemu to robię, najzwyczajniej w świecie nagle zapragnąłem dotknąć tej świecącej i ruchliwej masy. Czego się spodziewałem? Na pewno nie tego, że moja ręka przeniknie przez byt i że poczuje gorąco a po nim ból. Gwałtownie cofnąłem rękę, puszczając rączkę patelni, którą już trzymałem w powietrzu. Przez to spadła na kuchenkę a ja zacząłem niezadowolony machać chyba zranioną ręką.
- Ugryzł mnie... - prychnąłem, wpatrując się w patelnię, umysłem próbując ją ukarać, za to, jak mnie potraktowała. Fajnie by było, jakby się rozpadła czy coś... Niestety się to nie udało. Za to zostałem odsunięty od kuchenki, a rękę wsadzono mi pod zimną wodę. Aż przez to podskoczyłem. Spojrzałem na mężczyznę, mrugając.
- Wyjaśnij mi, co to było?
- N-no co? Nigdy nie widziałem takiego czegoś... Wydawało się miękkie, no i było takie ciepłe. Faktycznie za ciepłe, nie podobało mi się, nie polecam.
W odpowiedzi otrzymałem zrezygnowane westchnienie. Po tym obejrzał moją rękę i ponownie wsadził pod wodę.
- Przynajmniej miałeś szczęście i nie ucierpisz na tym za bardzo. Po prostu więcej tak nie rób.
- No przecież więcej tak nie zrobię. Nie jestem aż tak... Lekkomyślny. - mruknąłem, oglądając czerwoną rękę, spróbowałem zacisnąć rękę i delikatnie syknąłem z bólu. Moment później padłem na podłogę z delikatnie drgającymi kończynami. - T...to koniec. Umieram. Nie dam rady. Powiedz mojej matce... - tu się na moment zaciąłem. - Właściwie to nic jej nie mów, głupia zdzira nie zasługuje na zaprosiny na mój pogrzeb... Ani na informację o mojej śmierci. - znów zacząłem się wić. - Ach! Chyba widzę światło! Cholera... Ten ból. To cierpienie! Nie mogę już oddychać... - łapczywie złapałem oddech. - Ja już nie chce cierpieeeć... Czemu śmierć musi uciekać taka... Taka długa... I bolesna! - jęknąłem, wyciągając obie ręce w stronę sufitu.
Długowłosy się nade mną nachylił.

- To tylko oparzenie, od tego się nie umiera.

- A SKĄD MOŻESZ TO WIEDZIEĆ! Ja czuję, że umieram...!
- Jakby nie patrzeć jestem lekarzem więc. - nie dałem mu skończyć.
- No to chyba jakimś kiepskim! Gdyż ja czuję, jakbym miał zaraz skonać! No chyba wiem, jak się czuje. - zamarłem na moment. - Och! Już czuję, jak trucizna się rozprzestrzenia po moim ciele!
- Przecież oparzenia nie są...
- Ach ten ból! Naprawdę to jest już kres mojego żywota! Głupi płomyk, cóż za podłość! A całe życie przed sobą miałem... A on mi je w tak okrutny sposób odebrał. JA GO TYLKO CHCIAŁEM POGŁASKAAAAAAĆ... - zostałem gwałtownie pociągnięty do góry. Przez co aż zapomniałem o oddychaniu i o tym, że tak właściwie podobno konałem w agonii.
- Słuchaj mnie teraz uważnie i nie przerywaj. Nie umierasz, okej? Od tego się umrzeć nie da, a do tego ogień wcale nie jest toksyczny. Trochę cię poboli, ale to tyle nawet nie masz poważnych poparzeń. - zatrzepotałem rzęsami, wpatrując się w niego zaskoczony i powoli pokiwałem głową.
- Cz...czyli wcale nie umieram? To już mi lepiej już nie widzę światła. - oparłem się o blat, oddychając z ulgą. Obejrzałem jeszcze raz rękę. Teraz faktycznie dotarło do mnie, że może jednak nie wyglądała tak tragicznie. No przynajmniej nie widziałem kości ani mięsa... Co nie zmieniło wszem i wobec wiadomego faktu, iż bolała jak cholera... Tylko kiedy ją zaciskałem lub próbowałem coś nią złapać. Przynajmniej była to tylko lewa... - Trzeba ją amputować? - od razu przestałem, widząc zrezygnowane spojrzenie. - Okej rozumiem, że nie trzeba jej amputować. Już nie będę pytać. - odwróciłem się na pięcie, spacerkiem podchodząc do lodówki i ją otwierając. Koniec z końców Śniadanie przepadło, czyli trzeba było znaleźć coś nowego do zrobienia. Był tylko jeden jedyny problem.
- Słuchaj, nie mam co zrobić na śniadanie... Bo trochę pusto tu jest. Całkiem nieźle umiem operować racjami żywnościowymi... Jednak teraz to może być mleko z mlekiem. Albo mleko bez mleka.
- Zaczekaj z tym moment, trzeba tę rękę opatrzyć...
Zamrugałem, zerkając na niego zza drzwi lodówki.
- Ale nie ma jedzenia, czyli nie będzie śniadania... Czyyyyli będziemy głodni. - oznajmiłem stanowczo. - A ja nie chcę umierać z głodu. To znaczy, że musimy zrobić wypad do sklepu, w tym momencie. - zamknąłem drzwi lodówki, wpatrując się z powagą w Jakurai'a.
- Dobrze tyle, że ja pójdę do sklepu, a ty zostaniesz w tym wypadku, ponieważ ty zostaniesz z tą ręką w domu. Jeżeli ją opatrzymy, to będziesz mógł wyjść ze mną.
- ... Oh? Ty wiesz, że to nie w porządku mnie tak szantażować. - jęknąłem niezadowolony, a mimo tego do niego podszedłem, wyciągając przed siebie oparzoną rękę. Chyba nawet odetchnął z ulgą, że się na to zgodziłem. Ja tam już nie widziałem większego problemu z tą ręką, jednak skoro mu zależało na opatrzeniu tego? Chciałem wyjść przecież, więc było to znacznie mniejsze zło. Poza tym jeden więcej bandaży do kolekcji wcale a wcale mi nie zaszkodzi. Tak sobie rozmyślając, nawet nie zauważyłem, gdy mężczyzna zajął się moją ręką, a co dopiero skończył. Słysząc, że mogę ją wziąć, spojrzałem na niego zaskoczony i podejrzliwie zabrałem rękę, aby uważnie się jej przyjrzeć. Widać, że miał w tym większą wprawę niż ja.
- Bardzo dziękuję~ - stanąłem na palcach i ostrożnie przycisnąłem usta do jego policzka. - To teraz możemy iść! - klasnąłem w dłonie podekscytowany i od razu poszedłem do drzwi złapać mój od paru dni ulubiony beżowy płaszcz. Naprawdę był nieziemski, a tak mi w nim do twarzy było. Jeszcze poprawiłem włosy przed lustrem i dokładnie się obejrzałem. - Heeeej! Choć już! - roześmiałem się wesoło, już łapiąc klamkę. Długowłosemu chwilę zajęło dołączenie do mnie, co w sumie mi aż tak nie przeszkadzało.
W końcu udało nam się wybyć z domu i na moment myślałem, iż oślepłem, wychodząc na światło słoneczne. Chociaż to moja wina, że nie chciało mi się nawet spędzać czasu w ogrodzie, ale ta telewizja! Coś pięknego. Jednak teraz tak patrzę, może jednak to siedzenie w środku nie było najlepszym pomysłem. Wypadłem z ogrodu, rozglądając się podekscytowany.
- A mogłem częściej wychodzić!
- Tak naprawdę przez chorobę bym cię raczej nie puścił. - słysząc to, zaraz się odwróciłem oburzony.
- Przecież nie wolno trzymać kogoś wbrew jego woli zamkniętego w domu... Okej sam chciałem tam siedzieć. - wymamrotałem ciut speszony.
Ruszyłem przodem, rozglądając się po tym całkiem nowym miejscu. Naprawdę nie byłem w stanie się mu przyjrzeć poprzednio, ponieważ noo byłem troszkę nieprzytomny. Z okien też, aż tyle nie widziałem, więc była to bardzo miła odmiana. Naprawdę było tu bardzo przyjemnie, nie było tyle domów ile w mieście, było znacznie więcej zielonej przestrzeni... I było jakoś tak. Cicho. Westchnąłem zadowolony i nie myśląc długo, oparłem głowę o ramię mojego towarzysza tego uroczego spaceru.
- Wiesz co? Podoba mi się tutaj chyba aż za bardzo. - mruknąłem radośnie. - Zgiełk miasta jest ciekawy, lecz to po prostu nie to.
W sumie reszta spaceru przeminęła w ciszy, rozglądałem się, co jakiś czas napawając się spokojną aurą otoczenia. Nie trwało to aż tak długo, jak bym chciał i już nie długo potem wokół wyrosły pierwsze wysokie budynki oraz ruchliwe przecznice. W tym momencie poczułem się pewniej i puściłem się mojego jakże uroczego wsparcia.
- Ależ tu znajomo... Co oznacza mniej więcej tyle, co, nigdy tu nie byłem, ale wszystkie duże miasta wyglądają tak samo. - Zacząłem iść tyłem, tak by móc dokładnie obejrzeć WSZYŚCIUTKO dookoła. Istnieje możliwość, że robiąc to, popełniłem ogromny błąd. Może nawet ostatni w moim życiu? Usłyszałem pisk okoń, kątem oka dostrzegłem światła i jedyne, co mogłem zrobić, to zacisnąć oczy i ręce, oczekując uderzenia, które nie nastąpiło. Coś pociągnęło mnie w przód i wpadłem na coś dość twardego. Powoli otworzyłem oczy.
- Ej... A..ale teraz to umarłem. C...co nie? - powoli podniosłem głowę, spoglądając w te niebieskie oczy. W sumie to na moment się w nich zgubiłem. Przypominały ocean. Na moment poczułem się znowu, jakbym był w tym błękicie. Na moją twarzyczkę wkradł się uśmiech. Tak mogę umierać.
- Nigdy więcej nie chodzisz tyłem, prawo wpadłeś pod samochód.
- P...prawie? To ja żyję, ależ ja mam szczęście... - od razu od niego odskoczyłem, piorunując wzrokiem nadal oszołomionego kierowcę, który się przez to całe wydarzenie zatrzymał.

- Chodźmy już daleeeej... - wymamrotałem.
- Idziemy tyle, że ja pójdę przodem, za to ty nie będziesz już szaleć. - mruknął, ruszając przodem.

W taki sposób dotarliśmy do sklepu. Do środka wpadłem już sam, nie czekając na Jakurai'a. Porwałem pierwszy lepszy wózek z brzegu, planując zrobić zakupy moich marzeń. Płacić za to nie miałem zamiaru, a przynajmniej nie mogłem. Niestety tak bywa, gdy jesteś spłukaną syreną. Wrzuciłem wszystkie możliwe płatki do wózka, a także parę kartonów mleka. Byłem z siebie niesamowicie dumny. Pierwszy raz w swoim życiu zrobiłem zakupy i to całkiem sam. Aż bym się poklepał po ramieniu. Zostało pytanie, czy chciałem czegoś więcej, czy może byłem całkowicie zadowolony z tego, co miałem. Wsparłem się na wózku, spoglądając na innych klientów. Jakiejś starszej kobiecie spadła torebka, więc będąc dobrą duszyczką, którą oczywiście jestem, podszedłem do niej, biorąc torbę z ziemi, gdyż ona nie mogła się schylić. Trzymając w rękach jej torebkę, tak jakoś zauważyłem, iż w sumie to jest bardzo ładna... I ma dużą oraz zapewne ciekawą zawartość... Zrobiłem krok w tył.
- Bardzo ci dziękuję młodzieńcze, teraz już nie ma porządnych ludzi na tym świecie. - wymamrotała starsza kobieta, widocznie czekając, aż oddam jej torebkę.
- No tak, tak ma pani rację, życzę pani miłego dnia. - ruszyłem w przeciwną stronę, nadal kurczowo trzymając torebkę.
Kobieta widać potrzebowała chwili, na zorientowanie się co się stało, by zacząć krzyczeć, że ją okradli i że złodziej i wszystko inne. Ha! Przecież to sklep, jeżeli chciała ją zatrzymać, mogła z nią nie przychodzić. Przecież tak to działa. To, co jest w sklepie, jest automatycznie do wzięcia czy też kupienia. Skąd pomysł, że jestem złodziejem. Przecież nie uciekam z jej torebką. Nagle poczułem delikatnie pociągnięcie za płaszcz. Spojrzałem w dół, widząc małego chłopca z burzą kręconych włosów.
- Pan zabrał mojej babci torebkę, niech pan ją odda. - oznajmił niezadowolony.
Posłałem mu słodki uśmieszek.
- Och nie oddam jej, gdyż mi się bardzo podoba.
Na ten komentarz poczułem kopniaka wycelowanego w mój piszczel.
- Osz cholera ty mały... - urwałem, widząc, że dzieciak jest w sumie gotowy się bić. Miał może z 6 lat... Jednak... Perspektywa ciągłego obrywania jego stopkami w piszczel nie była zbyt przyjemna. Teraz już zacząłem biec. Ucieczka przed sześciolatkiem to jest dopiero wyczyn. Musiałem jak najszybciej zlokalizować mojego opiekuna. Tylko gdzie on mógł być... Chyba dosłownie odbiegłem pół sklepu, a ten dzieciak dalej sobie nie odpuścił. Przecież miał takie krótkie i małe nóżki! Czemu się nie męczył?! Na moje szczęście wręcz wpadłem w mężczyznę, którego szukałem.
- Ach! Pomocy! Jakaś starsza kobieta i jej bodyguard mnie chcą zabić! A ja biedny kompletnie nie mam pojęcia czemu! To jest rozbój w biały dzień! - załkałem, na tyle głośno by mógł to słyszeć, w tym akurat momencie do alejki, w której się „ukryłem” wpadł ów mały dzieciuch. - TO ON! O boże to koniec zabije mnie...! - dramatycznie padłem w ramiona długowłosego, zamykając oczy i jedną rękę opierając o swoje czoło.

Jakurai?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz