niedziela, 5 kwietnia 2020

Yonki DO Loreleia

Wydające się nie mieć końca głębiny oceanu przemierzał samotny rekin. Wykonywał powolne, płynne ruchy, brnąc przez wodę. Zbliżała się pora jego posiłku, czuł to wyraźnie po ogarniającym go głodzie. Węszył w okolicy, jednak nie mógł się doszukać ani jakiegoś ciekawego zapachu, ani tym bardziej świeżej krwi. Łypnął okiem na niewielką ławicę małych rybek. Nie, nie rzuci się na nie. Mniejsze zawsze były od niego szybsze, a jemu nie chciało się męczyć i uganiać za nimi. Że też żaden większy zwierz nie chciał sam się wpakować do jego pyska. Co za świat!
Płynął tak, gdy nagle dostrzegł wystający zza dużego głazu barwny ogon. Był on niemałych rozmiarów, więc wskazywał na całkiem sporą rybę. Duża płetwa ogonowa przypominająca skrzydła motyla wykonywała jedynie drobne ruchy, jakby osobnik nie był niczego świadomy. Idealnie. Wreszcie coś porządnego...
Ale chwila. Skądś kojarzył tego motyla. Już raz go gdzieś widział. Zaciekawiony tym podpłynął bliżej. Wtem jego ślepiom ukazała się cała sylwetka stworzenia. Stosunkowo niewielkich rozmiarów (w porównaniu z pobratymcami) tryton tkwił przy dnie i zdawał się czegoś szukać między głazami i kamieniami. Rekin zmierzył go wzrokiem, gdy nagle gwałtownie zawrócił i przyspieszając odpłynął w długą. Wyglądał na naprawdę wystraszonego, aż pobliskie ryby patrzyły na niego, jakby zastanawiały się, przed czym... a raczej kim tak ucieka.
Yonki dalej przebierał rękami w piasku, który unosił się tworząc swego rodzaju mgiełkę nad dnem. Mniejsze płetwy ogonowe były rozłożone, ukazując motyla w całej swej okazałości – drobne ruchy ogonem sprawiały, że wydawał się on latać w bardzo zwolnionym tempie. Bóg w ogóle nie spostrzegł rekina, zupełnie pochłonięty szukaniem. A czego to on szukał?
– Bartolomeo! Bartolomeo! – wołał co pewien czas.
Zaginął jego przyjaciel. Chwila nieuwagi i już gdzieś przepadł, co było do niego niepodobne. Nigdy nie odpływał bez dania żadnego znaku, mało tego, jak przychodziła pora na pożegnanie, to Yonki zwykle pierwszy odchodził. Dlatego to zachowanie było niecodzienne, a bóg nieustannie zastanawiał się, co mogło być tego przyczyną. Obraził się? Pokręcił głową. Nie, Bartolomeo taki nie jest. On przecież mnie lubi. Dlaczego miałby ode mnie uciekać?
Próbując odpowiedzieć w myślach na nurtujące go pytania (oczywiście bez skutku) nadal szukał. Niestety, odnalezienie przyjaciela okazało się być zadaniem trudniejszym niż mu się wydawało. Nawet jeśli mógłby jakoś odróżnić go od innych podobnych do niego, jego zdolność kamuflażu utrudniała całą sprawę. Jeśli Yonki nie będzie uważny, to go nie znajdzie. Chociaż... w duchu miał nadzieję, że gdyby przepłynął obok przyjaciela, ten zaraz by wypłynął z kryjówki.
Mijał czas, a Bartolomea jak nie było wcześniej, tak nie było teraz. Bóg powoli tracił nadzieje i energię, w dodatku czuł, że za niedługo będzie musiał wyjść z wody. Czyli chyba nie znajdzie dzisiaj przyjaciela. Aish, co za pech! Oby się jutro odnalazł...
Zrezygnowany przeciągnął się, cicho mrucząc, po czym poprawił materiał spoczywający na jego ramionach. No trudno, wróci na ląd, odpocznie i później wróci. Może do następnego dnia go znajdzie? Oby tylko przez najbliższy czas nic mu się nie stało.
Wyprostował się, kokardka na jego szyi zafalowała, podobnie jak ta na materiale. Odwrócił głowę, gdy nagle otworzył szeroko oczy.
Ujrzał młodo wyglądającego trytona, który znajdował się jakieś dziesięć metrów dalej. Od razu zwrócił uwagę na jego lśniący złoty ogon, wyróżniający się na tle niebieskiej toni oceanu i szarawych kamieni. Przyjrzał mu się uważnie, choć nie było to łatwe, bowiem mężczyzna szamotał się jak szalony. Dopiero po chwili dostrzegł podobnej barwy coś dużego oplątanego wokół niego. Yonki zmrużył odrobinę oczy. Okej, teraz to już był w stu procentach pewny, co to było. Ośmiornica. Czym prędzej policzył macki.
– Bartolomeo! – zawołał nagle.
Krzyk ten od razu zwrócił uwagę trytona. Na pewien czas zastygł on w bezruchu, spojrzał na Yonkiego, przez przerażenie na jego twarzy zaczęło się przebijać zdziwienie. Zmierzył wzrokiem boga, unosząc brwi. Yonki zaś, nie zwlekając dłużej, podpłynął do niego. Bez zawahania chwycił obiema rękami ośmiornicę, mocno, ale jednocześnie uważając, by paznokciami jej nie zranić i zaczął ciągnąć do siebie. Ku jednak jego zaskoczeniu, zwierzę nie chciało puścić. Porządnie się przyssało do trytona.
– Bartolomeo, puść, no! – jęknął sfrustrowany.
Dopiero w tym momencie ośmiornica zabrała macki i dała się wziąć na ręce. Musiała rozpoznać boga, że podjęła taką decyzję, a do tego zaraz się do niego przytuliła. Yonki poczuł przyssawki na swojej skórze. Śmieszne to było uczucie. Niezbyt miłe, ale też nie tak nieprzyjemne. Po prostu śmieszne. I niecodzienne.
Podparł ciało ośmiornicy jedną ręką, drugą zaczął ją gładzić po płaszczu. Popatrzył na pozostałość po jednej z macek. Biedaczek jakiś czas temu głodował i zjadł swoje własne ramię, by przetrwać. Pomyśleć, że jeszcze ono nie odrosło. Chyba będzie musiał coś z tym zrobić.
Ręką zaczął macać kikut. Dotykał, dotykał, aż w końcu użył swoich zdolności. Momentalnie kończyna zaczęła się wydłużać, lecz wtem rozdwoiła się i wyrosły dwie macki. Yonki zamrugał parę razy, minimalnie się skrzywił. Za dużo chaosu. Chociaż nie wiedział, czy rzeczywiście za dużo, czy po prostu nie mógł tak po prostu sprawić, by wyrosła normalna macka. Może gdyby ośmiornice nie miały swojej samoregeneracji...
Przygryzł dolną wargę.
– No trudno, Lomeo, będziesz miał dziewięć macek – rzucił. – Przynajmniej dzięki temu staniesz się wyjątkowy – posłał zwierzakowi pocieszający uśmiech.
No i w ten sposób szybciej go znajdzie, jak znów się gdzieś zgubi... To znaczy, nie pomyli z innymi ośmiornicami. Chyba że któraś niespodziewanie zmutuje w taki sam sposób. Ale mniejsza.
Poklepał ośmiornicę po płaszczu. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że przecież był jeszcze tamten złoty. Podniósł głowę, spojrzał na trytona, który wręcz pochłaniał go wzrokiem, wyraz twarzy wskazywał, że chyba nie za bardzo wie, co się właśnie wydarzyło. Ale co mogło się takiego wydarzyć? Yonki tylko zabrał z niego ośmiornicę, a potem uzdrowił jej ramię...
Nie, chwila.
A, no tak.
Zmierzył trytona wzrokiem z góry na dół. Ups, wydałem się – to nie brzmiało w jego myślach tak, jakby się tym specjalnie przejął. Ciekawe, ile mu zajmie przyjęcie do wiadomości, kim jestem.

Lorelei?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz